Czasem trzeba przeczekać burzę, a niekiedy wyjść jej naprzeciw. Przypatrywać się piorunom i odliczać sekundy. raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Coraz bliżej końca. Ciemne chmury płyną jak łódki podczas sztormu. Załoga wyrzuca za burtę wodę, która wdarła się na pokład. Praca wre. A za chwilę wszystko ucichnie. Statki rozpłyną się w cztery strony i nie pozostanie po nich ślad. Tak samo dzieje się z naszymi wewnętrznymi burzami i huraganami. Perfidnie dają o sobie znać, by usunąć się potem w niepamięć. Przynoszą jedynie rozdarcie pomiędzy kłębkiem pytań i odpowiedzi. Zataczam się, jakby trafiona piorunem. Chyba dostałam choroby morskiej. Kładę się na deskach, a myśli zalewają mnie jak fale wdzierające się na statek. Liczę. Raz, dwa, trzy, i w pewnym momencie moja uwaga skupia się na kolorowej płachcie która przecina błękitne już niebo. Nawet ono sobie ze mnie żartuje. Przecież to tylko iluzja, mimo to miła. Już nie pamiętam o rozterkach. Myśli przepełniają się barwami tęczy.
Trzeba się zebrać, i porozmawiać jak przystało na porządnych ludzi.